FUGA

reż. Agnieszka Smoczyńska, muz. Filip Misek

film fabularny, prod.: Polska, Czechy, Szwecja, 2018

Opis: Alicja straciła pamięć. Z dala od domu i rodziny zbudowała nową siebie niezależną i bezkompromisową. Alicja wraca po dwóch latach do swojego poprzedniego życia. Jej rodzina oczekuje, że na powrót odnajdzie się w roli żony, matki i córki. Alicja nie pamięta miłości do rodziny. Mąż i syn nie rozpoznają kobiety, która wygląda znajomo, ale zachowuje się jak ktoś obcy. Czy przypomnienie sobie dawnego uczucia jest niezbędne do bycia szczęśliwym?

 

ŁUKASZ MACIEJEWSKI O FILMIE ,,FUGA”:

ZROZUMIEĆ BŁOTO

„Musisz zapomnieć o wszystkim, co tu widziałaś, wymazać z pamięci przeżycia, jakby to nigdy się nie wydarzyło, i musisz żyć, żyć normalnym życiem, w normalnym świecie” – pisała Janet Frame w autobiograficznych „Twarzach w wodzie”. Bohaterka powieści Janet Frame wychodziła ze szpitala psychiatrycznego, bohaterka „Fugi” powraca z niepamięci. Czym jest jednak niepamięć? Jak zszyć to, co zapomniane, z nowym, świeżym i niebezpiecznym? Jak to wszystko wytrzymać?

Agnieszka Smoczyńska w drugiej fabule nie odcina kuponów od entuzjastycznie przyjętych „Córek Dancingu”. Migotliwość, muzyczność i formalną brawurę debiutu, zamienia w kino bliskie tradycyjnym strukturom narracyjnym. „Fuga” jest jak obezwładniający komunikat wysłany przez reżyserkę: „Zobaczcie, proszę, mogę inaczej, wszystko potrafię”. Zresztą, paradoksalnie, to „Fuga” była przed „Córkami…”. Ten projekt powstawał latami. Film o kobiecie, która w niewyjaśnionych do końca okolicznościach znika z życia synka i męża, a po ponad dwóch latach, nie pamiętając niczego, co się wydarzyło, jako zupełnie inna osoba wraca do domu, nie powstałby na pewno bez udziału Gabrieli Muskały, która nie tylko fenomenalnie zagrała główną rolę, ale także napisała scenariusz, doprowadziła do realizacji. O „Fudze” (już na pokładzie ze Smoczyńską) usłyszałem od Muskały wiele lat temu. Obie zrobiły razem wówczas udaną etiudę na podstawie opowiadania Olgi Tokarczuk, „Aria Diva”, Agnieszka zaczęła przygotowywać się do pełnometrażowego debiutu. Mniej więcej w tym samym czasie Muskała zobaczyła w telewizji program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…”, w którym młoda kobieta dowiedziała się, że nazywa się inaczej, ma męża, dziecko. Szukają jej od dawna. Była tym odkryciem kompletnie zaskoczona, wytrącona z równowagi. To właśnie tytułowa fuga dysocjacyjna – jednostka chorobowa polegająca na zaburzeniu utraty pamięci w wyniku silnego stresu.

Gabriela Muskała od razu wyczuła że to idealny materiał aktorski dla niej. Wiedziała też, że tym razem chciałaby sama napisać scenariusz. Od nitki do kłębka: przygotowała się więcej niż solennie. Skończyła odpowiednie kursy, warsztaty scenariuszowe, powstało też wiele wersji scenariusza. Zmieniali się producenci, wizje filmu, stałymi punktami „Fugi” od początku były jedynie Muskała i Smoczyńska. W końcu, po wielu latach, udało się doprowadzić „Fugę” do szczęśliwego końca. Premiera filmu odbyła się na festiwalu w Cannes, w prestiżowej sekcji „Tydzień Krytyki”. Czerwony dywan, najwybitniejsi twórcy ze świata, gorące przyjęcie, wspaniałe recenzje. Marzenia się spełniają.

Z Muskałą rozmawiałem o „Fudze” miesiąc temu, na festiwalu w Karlowych Warach, gdzie film Smoczyńskiej był pokazywany w międzynarodowym cyklu prezentującym najwybitniejsze artystyczne dokonania sezonu.

„Wiesz, ja podświadomie czułam, że sprowadzona – w najlepszej nawet wierze – do schematu grania określonych ról w kinie, mogę nigdy już nie wyjść z pułapki śmiesznej niezdary, albo, z drugiej strony, ponurej cierpiętnicy, a ja sama przecież wiem, że jest we mnie więcej kolorów. I mam wrażenie, że nawet gdyby powstał scenariusz taki jak „Fuga”, to przypuszczalnie nikt nawet nie pomyślałby o mnie w kontekście castingu. A ja wiedziałam przecież, że to jest dla mnie. Że to zrobię” – usłyszałem.

Muskała zrobiła to. Kim jest bowiem Kinga/Alicja w „Fudze”? Złym alienem, silną, witalną, ale wielokrotnie przesadzaną rośliną która zbuntowała się w końcu i więdnie. Aktorka wypełnia to jakąś nieludzką wręcz aktorską mocą.

Pierwsze sceny filmu: dziewczyna na dworcu. Określenie „dziewczyna na dworcu” brzmi jak tytuł reportażu społecznego z jakiejś „Przyjaciółki”. Dziewczyna z „Fugi” nie będzie jednak przyjaciółką nikogo i niczego. Ludzie się odsuwają, ona nie widzi pasażerów. Ładnobrzydka, na pewno zaniedbana, coś się stało z obcasikiem, a gdzie jest bielizna. Dziewczyna kuca, sika, znika, wraca. Nie na dworzec, tym razem do domu. Teraz ma na imię Kinga, jak dawniej, jak kiedyś, ale tego „kiedyś” nigdy przecież nie było. I czym w ogóle jest jej dom, jeśli go nie ma w pamięci?

Matka która zapomina dziecko. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej okrutnego? Smoczyńska ze stałym, doskonałym operatorem, Jakubem Kijowskim, wyraźnie dzieli film na dwie części. Część pierwsza, nazwijmy ją umownie „powrotem Alicji do Kingi”, to opowiedziana z filmowym nerwem historia kobiety z amnezją, która – nie mamy co do tego żadnych wątpliwości – sięgała przez lata niepamięci do źródła ludzkiego błota, umazała się nim, pobrudziła i utrwaliła, sama od tego błota stwardniała. Ale czcigodni mieszczanie, rodzina Kingi, jej bliscy, nawet jeżeli higiena ich ducha nie równoważy w żadnym stopniu higieny ciała, nie rozumieją człowieczego błota. Bo cóż to znaczy zrozumieć błoto – skołtunione włosy, paradowanie bez majtek, bezrozumne spojrzenie, w którym jest złość, agresja, i wielki smutek, nieutulona drzazga.

W doskonale zrytmizowanej uwerturze obwąchiwania siebie Kingi z rodziną, wychodzą na jaw rzeczy i sprawy, które należałoby może ukryć, które według oficjalnej nomenklatury zachowań są wstydliwe bądź niechciane. Ale Kinga nie rozumie takiej nomenklatury, jest trochę jak dzikie dziecko z filmu Truffauta. Patrzy, widzi, nie kocha. Pamięć, jeśli powraca, powraca segmentami, wcale nie refrenami, tylko jakimiś nadpsutymi strofami, zgłoskami wybrakowanymi. Bateria doładowuje się fragmentarycznie, głównie dzięki postaci męża zagranej przez Łukasza Simlata. Kolejny raz patrzyłem na tego aktora z podziwem, tym razem jednak ów podziw był chyba jeszcze większy niż zazwyczaj. Osobliwe, bo tak przecież rzadkie, połączenie wielkiej wrażliwości (nie tylko aktorskiej) z męskością. W bohaterze granym przez Simlata jest bunt, agresja, ale i autoagresja wobec sytuacji, która zwyczajnie go przerosła. Świat jaki był, taki był, dom, praca, dziecko, teściowie. Fajny syn, fajny człowieczek, tort na urodziny, wakacje w Grecji, seks od czasu do czasu, ale raczej rzadko, coraz rzadziej. I nagle w tę rzeczywistość wkracza błoto, grzęzawisko wymagającego od niego określonej postawy. Postawy, która go przerasta. Nie wie, co znajduje się w głowie żony. Nie wie, czy może jej pomóc. Nie wie, czy może przestać ją kochać.

Muskała i Simlat tworzą w „Fudze” duet jakiego od dawna nie wiedziałem w polskim kinie. Funkcjonują wobec siebie jako znaki zapytania. Krążą wobec odpowiedzi, szukają jej, a następnie uciekają. Może dlatego że tej odpowiedzi zwyczajnie nie ma.

Wyraz fuga pochodzi z języka łacińskiego i oznacza ucieczkę. W muzykologii to ucieczka od rozpasania na rzecz ścisłej polifonii, w psychiatrii – ucieczka od samego siebie, całkowita niemal utrata pamięci pod wpływem stresu, stworzenie alter ego. Oba nurty – muzyczny i naukowy, w filmie Smoczyńskiej stają się wobec siebie komplementarne. Polifonia to kakofonia. Kinga to Alicja.

Janet Frame: „Wiedziałam, że ludzie wokół mnie odważyli się wierzyć w to, czego wielu nie śmie podejrzewać, że otaczający nas świat nie jest taki jak jego wyobrażenie”.

Łukasz Maciejewski

ŹRÓDŁO: Onet